wtorek, 18 grudnia 2012

Dzień z życia mamy

Beznadzieja, totalna beznadzieja. Taka była moja pierwsza wczorajsza myśl. Obudziłam się z temperaturą 39,6, a do tego zakichana, zaprychana, mówiąca "śpiewnym" głosem primadonny po imprezie. Fakt, zakichana i zaprychana byłam od kilku dni, ale temperatura dodała pikanterii całej sytuacji.
Otworzyłam jedno oko i je zamknęłam widząc moje najmłodsze dziecię gwałtownie piraniujące w kierunku mleczarni. No ale się nie dało dłużej udawać, że to coraz głośniejsze "ueeeee, uueeeeee, uuuuuuueeeeeeee!!!" mnie nie dotyczy. Mnie, jak mnie, ale dystrybutora posiłków.
Otworzyłam więc znowu jedno oko drugie pozostawiając zamknięte i mając nadzieję, że uda się jednak dodrzemać, chociażby tym jednym okiem. Mała Pirania gwałtownie pochłaniała chyba całe hektolitry mleka, sapiąc przy tym z zadowolenia.
Noooo pięknie - pomyślałam sobie. Znowu będzie kolka, wrzaski, piski i inne atrakcje umilające rodzicom codzienność z niemowlakiem. Trudno - zdecydowałam. Jakoś sobie z tym poradzę.
Gdy najmłodsze było już nakarmione i ululane przynajmniej na chwilę zapadła błoga cisza. Przez moment zastanawiałam się, czy nie klepnąć się jeszcze pod kołderkę, ale usłyszałam gadanie z pokoju starszych (akurat się złożyło, że byli obydwoje w domu doleczając chorobę) i stwierdziłam z rezygnacją, że i tak nie ma szans na dłuższe poleżenie. Potykając się o własne nogi i zastanawiając się, czemu u licha te drzwi i ściany tak strasznie się na mnie pchają, doturlałam się do kuchni.
Kaaaaaawyyyy - pomyślałam w pierwszej chwili, ale po namyśle zdecydowałam się na gorącą, terapeutyczną herbatkę z cytryną i miodem.
Nie minęło 15 minut, a moje starszaki przyleciały radosne jak skowronki. W związku z tym, aby nie pogryźć, nie wkurzyć się i dać sobie czas na samonaprawę wysłałam ich jeszcze do łóżek z przykazaniem poczytania książeczek.
Uffff. Udało się. Mam jeszcze kilka minut. Trzymając się tej radosnej myśli o jeszcze kilku chwilach błogiej ciszy, zrobiłam dzieciakom śniadanie i wstawiłam zupę na obiad.
Doooobra, z głowy. Teraz czołgam się poubierać dzieciaki, pomyć je, pościelić łóżka. Akcja poszła nader sprawnie :) Chcieli współpracować. Widocznie mama w stylu "bez kija nie podchodź" zadziałała im na wyobraźnię :)
Po śniadaniu, rejestrując, że najmłodsze jeszcze śpi, zaległam na kanapie. I tu się zaczęło...
-Mamo, a dlaczego... - kolejne pytanie o coś postawione wyłącznie w celu gadania (no bo przecież cisza jest taaaaaaka trudna do zniesienia).
Zgrzytnęłam zębami, ale odpowiedziałam. "Mamo" zostało powtórzone w różnym kontekście chyba z milion razy. Odpowiadałam, starając się jednocześnie chociaż odrobinkę zrelaksować. Temperatura została przysłonięta przez tak poważne sprawy jak: narysowanie misia, konika, małpki i czegoś jeszcze, parokrotne wstawanie w celu nalania dzieciakom picia (no bo akurat w tym momencie tak strasznie chciało im się pić), odpowiadanie na pytania w stylu "A dlaczego?".
Gdy z drugiego pokoju dobiegło wściekłe "ueeeeeee, ueeeee!!!" czułam się... hmmmm... zdrowa? Nie, to chyba złe słowo. Raczej zmobilizowana do działania :)

1 komentarz:

  1. Pni Kingo, ja już jestem dziadkiem, ale jakbym to sam napisał. Moja córka też mi dawała do wiwatu. Ale teraz o tym już nie pamiętam. Teraz to ona jest dla mnie tym kimś, kto dał mi wnuki. Kochane wnuki....

    Dziadeczek

    OdpowiedzUsuń