poniedziałek, 25 lutego 2013

A dzisiaj będzie reklamowo, bo się nazachwycać nie mogę :)

Tym razem dałam upust swej chustowo-torbowej namiętności :) Świeża dostawa do Nosimy Dziecko wywołała ten niezwykły dreszczyk emocji, który pojawia się, gdy na coś czekamy, czekamy i czekamy i nagle to dostajemy. Oczekiwałam kuriera, jakby mi miał przynieść kluczyki do nowiutkiego mercedesa :) No a fakt jest taki, że w paczuszkach znajdowały się nowiutkie, przepiękne torby i oryginalne nosidła.
No dobrze, to może od początku.
Kurier numer 1  (czyli kurier od toreb) przytargał pakę owych toreb od Kangali. Z niecierpliwością zdejmowałam folię osłaniającą torby przed moim wzrokiem. Trwało to chwilę, gdyż były zapakowane bardzo szczelnie, ale w końcu ukazały się... Kolorowe, energetyczne... Cuuuuudne!!! Uwielbiam torby.

Marta - równie mocno jak ja uwielbia torby :)

Ale, żeby nie było, że to koniec atrakcji.
Kurier numer 2 przyniósł małe niepozorne pudełeczko. Hmmmm... popatrzyłam na nie z lekkim powątpiewaniem. I tam mają być nosidła?! Zmieściły się?! Otworzyłam pudełko. I były! Malutkie, leciutkie, mięciutkie. Taka siatka na motyle :)

My i nasza Tonga :)


Moje dziecko uwielbia być noszone na biodrze (no tak, nie ono pierwsze i nie ono ostatnie). 5 miesięcy i więcej to okres, w którym młody człowiek niezwykle intensywnie pragnie poznawać świat. A skąd najlepiej? No oczywiście z wysokości, z bezpiecznej przystani, jaką są ręce mamy. I nieważne jaką heroską byłaby mama, to w pewnym momencie jej ręce zaczynają zwyczajnie odmawiać posłuszeństwa. A do tego mały cwaniak wykręca się na wszystkie strony, kombinuje. I weź tu trzymaj takiego Karalucha bez uszczerbku dla własnego zdrowia. W związku z czym taka Tonga jawiła mi się jako wybawienie. Nie na długie noszenie, ale na chwilę. Tak, żeby bez problemu montować malucha i wymontowywać. Prostota zakładania - taaaaak - moje nadzieje zmierzały do tego, aby nawet tatuś i babcia dali się przekonać do obsługi owego cudeńka.
Wracając więc do siatki na motyle :) Wyciągnęłam Tongę - nosidełko, które zmieściło mi się w dłoni. No doooobra... Co dalej? Pomedytowałam chwilkę, wyregulowałam długość i raz dwa umieściłam w nim Najmłodszą. Mała aż piszczała z radości :) A ja... nie mogłam się nadziwić, że takie to małe,a tak pomysłowe. Od kilku dni Tonga jeździ z nami wszędzie!

Jak cudownie :) Dla mamy i dla dzidzi.


środa, 6 lutego 2013

Wracam do świata żywych :)

Prawie trzy tygodnie z chorującymi dziećmi w domu. Taaaak, zapewne zna to każda mama. Smęcąco-jęcząco-marudzące towarzystwo, które nie umie znaleźć sobie miejsca. Ba, nawet nie podejmuje tej próby. I w tym wszystkim mama, która staje na głowie, żeby chociaż na chwilę dzieciaki miały zajęcie.
W czasie tych trzech tygodni przerobiłam najróżniejsze pomysły na zaangażowanie dzieciaków w coś innego niż marudzenie. Od bardziej kreatywnych zajęć typu wspólne rysowanie obrazka na duuuużej kartce, odrysowywanie każdego z dzieci, kolorowanie itp. po całkowicie banalne i absolutnie pozbawione kreatywności włączenie bajki. Trudno, mama też człowiek.
Po całym dniu miałam wrażenie, że jestem robotem z przepalonymi obwodami. Robotem, który nadaje się tylko na złom :( A tu jeszcze czekała mnie noc. Każde z dzieci budziło się w jakimś sobie tylko znajomym rytmie (albo i bez rytmu) i baaaardzo głośno domagało się: pić, siusiu, przytulenia... W dowolnej kolejności. Aaaa, no i jeszcze "Ja się boje i... chcę do was". I wszystko świetnie. Z drobnym małym "ale". Jeśli w naszym łóżku ląduje cała trójka to hmmmm... robi się nieco ciasno.  Opcja komfortowego wyspania się pięciu osób w jednym łóżku raczej nie jest możliwa, a poza tym prowokuje dzieciaki do rozrabiania. Efekt numer jeden? W środku nocy rozpoczyna się bitwa na poduszki i wzajemne zaczepki. Efekt numer dwa? Całkowicie rozbudzona najmłodsza zaczyna fikać na całego, śmieje się i piszczy, a cała reszta jej wtóruje. Efekt numer trzy? Starszaki udaje się w końcu nakłonić do powrotu do ich własnych łóżek, a najmłodsza nie śpi przez kolejne 2-3 godziny. Uffff... Po kilku nocach powoli zaczyna się nie rozróżniać końców dziecka i zakłada się mu pieluchę na głowę i próbuje karmić ... eee... no wiecie :)




To się nazywa "Dzieciowa kanapka". Ten palec to mój bo Średniak podnosił pupę do góry, więc lepiej było Najmłodszą podtrzymać.

A tak w kwestii pieluch. W trakcie choroby przerobiliśmy również czerwoną i odparzoną pupę Najmłodszej. Gdy zobaczyłam, że z pieluchy wyłonił się pupol w intensywnych kolorach czerwieni zrzedła mi nieco mina. Smarowanie guzik dało, wietrzenie też. A nie, wietrzenie dało zasikaną podłogę, gdyż się Hrabianka raczyła sturlać z podkładu, na którym polegiwała. W związku z tym przeprosiliśmy się z pieluchami wielorazowymi i pokornie do nich wróciliśmy. Nie żałuję. Po pierwsze Hrabianka ma pupę w normalnych barwach, po drugie... ACH TE WZORY I KOLORY!!! :)
Kurczę, jednak pieluchowanie wielorazówkami to super sprawa :)



Choroba niezbyt fajna sprawa, ale odkryłam dzięki niej kilka rzeczy. A najważniejszą z nich jest to, że wspólne spędzanie czasu z dziećmi to duuuuża frajda :) Niby zawsze o tym wiedziałam, ale jak obserwowałam całą Trójkę bawiącą się razem, śmiejącą się i nawet równocześnie marudzącą, to sobie pomyślałam, że warto było znieść te trzy ciąże i porody.