środa, 6 lutego 2013

Wracam do świata żywych :)

Prawie trzy tygodnie z chorującymi dziećmi w domu. Taaaak, zapewne zna to każda mama. Smęcąco-jęcząco-marudzące towarzystwo, które nie umie znaleźć sobie miejsca. Ba, nawet nie podejmuje tej próby. I w tym wszystkim mama, która staje na głowie, żeby chociaż na chwilę dzieciaki miały zajęcie.
W czasie tych trzech tygodni przerobiłam najróżniejsze pomysły na zaangażowanie dzieciaków w coś innego niż marudzenie. Od bardziej kreatywnych zajęć typu wspólne rysowanie obrazka na duuuużej kartce, odrysowywanie każdego z dzieci, kolorowanie itp. po całkowicie banalne i absolutnie pozbawione kreatywności włączenie bajki. Trudno, mama też człowiek.
Po całym dniu miałam wrażenie, że jestem robotem z przepalonymi obwodami. Robotem, który nadaje się tylko na złom :( A tu jeszcze czekała mnie noc. Każde z dzieci budziło się w jakimś sobie tylko znajomym rytmie (albo i bez rytmu) i baaaardzo głośno domagało się: pić, siusiu, przytulenia... W dowolnej kolejności. Aaaa, no i jeszcze "Ja się boje i... chcę do was". I wszystko świetnie. Z drobnym małym "ale". Jeśli w naszym łóżku ląduje cała trójka to hmmmm... robi się nieco ciasno.  Opcja komfortowego wyspania się pięciu osób w jednym łóżku raczej nie jest możliwa, a poza tym prowokuje dzieciaki do rozrabiania. Efekt numer jeden? W środku nocy rozpoczyna się bitwa na poduszki i wzajemne zaczepki. Efekt numer dwa? Całkowicie rozbudzona najmłodsza zaczyna fikać na całego, śmieje się i piszczy, a cała reszta jej wtóruje. Efekt numer trzy? Starszaki udaje się w końcu nakłonić do powrotu do ich własnych łóżek, a najmłodsza nie śpi przez kolejne 2-3 godziny. Uffff... Po kilku nocach powoli zaczyna się nie rozróżniać końców dziecka i zakłada się mu pieluchę na głowę i próbuje karmić ... eee... no wiecie :)




To się nazywa "Dzieciowa kanapka". Ten palec to mój bo Średniak podnosił pupę do góry, więc lepiej było Najmłodszą podtrzymać.

A tak w kwestii pieluch. W trakcie choroby przerobiliśmy również czerwoną i odparzoną pupę Najmłodszej. Gdy zobaczyłam, że z pieluchy wyłonił się pupol w intensywnych kolorach czerwieni zrzedła mi nieco mina. Smarowanie guzik dało, wietrzenie też. A nie, wietrzenie dało zasikaną podłogę, gdyż się Hrabianka raczyła sturlać z podkładu, na którym polegiwała. W związku z tym przeprosiliśmy się z pieluchami wielorazowymi i pokornie do nich wróciliśmy. Nie żałuję. Po pierwsze Hrabianka ma pupę w normalnych barwach, po drugie... ACH TE WZORY I KOLORY!!! :)
Kurczę, jednak pieluchowanie wielorazówkami to super sprawa :)



Choroba niezbyt fajna sprawa, ale odkryłam dzięki niej kilka rzeczy. A najważniejszą z nich jest to, że wspólne spędzanie czasu z dziećmi to duuuuża frajda :) Niby zawsze o tym wiedziałam, ale jak obserwowałam całą Trójkę bawiącą się razem, śmiejącą się i nawet równocześnie marudzącą, to sobie pomyślałam, że warto było znieść te trzy ciąże i porody.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz